You are hereRelacje z podróży / Wczasy Chorwacja 2015.04.07. – 15.07.

Wczasy Chorwacja 2015.04.07. – 15.07.


By admin - Posted on 24 styczeń 2016

 

Wczasy Chorwacja  2015.04.07. – 15.07.

Lato, lato wszędzie… Nasze było oczywiście w Chorwacji. Po rocznej przerwie, postanowiliśmy ponownie wybrać się do Chorwacji, do Segetu, w okolicach Trogiru, naszego ulubionego miasta. Byliśmy tam już wielokrotnie, ale doszliśmy do wniosku, że będzie to idealna lokalizacja dla zrealizowania naszych planów wycieczkowych. Wybór padł jak zwykle na „Apartmani Kostović”, bo tam jest nam najlepiej, a kilkuletnia znajomość z właścicielami pozwala czuć się nam jak u siebie w domu. Mieliśmy apartament z przepięknym widokiem na zatokę Saldun, wyspę Čivo i Trogir. Powracając jeszcze do zeszłego roku to nie żebyśmy w ogóle nie byli w Chorwacji, były to jednak bardziej wyjazdy służbowe, a nie prywatne. Ten wyjazd miał charakter czysto urlopowy, wypoczynkowy z opcją obejrzenia miejsc, w których jeszcze nie byliśmy. Wszystko zaczęło się 04.07.2015 r. o godzinie 4.00. No może trochę wcześniej (nie mam tu na myśli godziny), bo parę miesięcy wcześniej, kiedy planowałem cały nasz pobyt ze szczególnym naciskiem na wycieczki po Chorwacji. Oczywiście nie był to plan typu wojskowego, w końcu byliśmy na wczasach, a nie na obozie, nie mniej założenie było takie, że plan może ulec zmianie, jednak cele należałoby osiągnąć. Od razu dodam, że na plażowanie i kąpiele też znalazło się miejsce i to w znacznym stopniu. O przejeździe do Chorwacji nie będę pisał, bo nie ma o czym. Chyba tylko to, że po zobaczeniu w Ptuju, jaki jest „korek” do granicy (około 16km), zawróciliśmy na lokalną drogę i kierując się na Videm, Zgornji Leskovec, granicę przekroczyliśmy w Gradišče nie napotykając na ani jeden samochód. Po minięciu Cvetlina zobaczyliśmy jeszcze piękny zamek „Trakoščan”. Na chorwacką autostradę  wjechaliśmy w Krapinie. W prawdzie ruch na autostradzie był dość znaczny, wszak była to sobota, ale podróż minęła nam bez problemu i bez zbędnych postojów. Po południu byliśmy już na plaży i mogliśmy się raczyć zimnym „karlovačkom”. W niedzielę była totalna laba na plaży, choć trzeba było uważać na słońce, które grzało niemiłosiernie. Zresztą przez cały nasz pobyt temperatura nie schodziła raczej poniżej 30ᵒ, no chyba, że późnym wieczorem lub w nocy, a to też rzadko. Nam to jednak nie przeszkadzało, bo my jesteśmy jak ta piękna fioletowa (czasami biała) roślina „bugenwilla” - ciepłolubni. Kolejny dzień poświęciliśmy na odwiedziny znajomych i warsztatu samochodowego, bo w naszym auteczku (Opel Astra III) zaświeciła się lampka kontrolna. Na całe szczęście okazało się, że to nic szczególnego, a podczas naszych wędrówek „kontrolka” jeszcze parę razy, to gasła to się zapalała. Widać te typy tak mają. Po południu zanim poszliśmy na plażę pojechaliśmy na wyspę Čiovo, gdzie po samochodowym spacerze dotarliśmy do klasztoru „Gospe od Prizidnice”, miejsca świętego usytuowanego na urwisku skalnym. W jednej z pierwszych relacji już o tym pisałem, ale jest tam tak pięknie, że obecna wizyta również nas zachwyciła. Potem już tylko plaża i kolacja w „naszej” Zule, a rano we wtorek pierwszy wypad po pięknej Chorwacji. Plan pierwszej wycieczki to wyjazd do Omiša, spacer po nim wraz z wejściem na twierdzę Mirabelę, dalej jazda wzdłuż Cetiny, a potem kolorowe jeziora: Modro, Crveno i Zeleno i powrót do Omiša od strony gór. Skoro taki plan to go realizujemy. Dość wcześnie jesteśmy w Omišu, co zresztą wyszło nam na dobre, bo „wspinaczka” na Mirabelę w wielkim upale nie należy do najprzyjemniejszych. Od razu po opuszczeniu samochodu idziemy na starówkę. Wielokrotnie przejeżdżałem przez Omiš, nigdy jednak nie było czasu, by zatrzymać się w nim i przyjrzeć się mu z bliska. Z teraźniejszej perspektywy uważam, że to był błąd, bo miasteczko zasługuje na to, by mu poświęcić trochę czasu. Po spacerze po starym mieście wdrapujemy się na twierdzę Mirabelę. Jest jeszcze jedna twierdza „Stari Grad Fortica” usytuowana na samym szczycie góry wznoszącej się nad Omišem, tak wysoko, że odpuściliśmy sobie wspinaczkę, wiedząc, że zajęło by nam to zbyt dużo czasu, a mieliśmy przed sobą jeszcze wiele do zobaczenia. Zresztą widok z „Mirabeli” był tak nieziemski, że w zupełności nam wystarczył. Po zejściu z twierdzy jeszcze parę chwil w starym mieście, który jest niezwykle urodziwy, a wiszące nad nim skały wzmacniają jeszcze to wrażenie. Wypijamy kawę, która w tej scenerii, smakuje dwa razy lepiej, no i możemy ruszać w dalszą drogę, wzdłuż rzeki Cetiny. Więcej na temat Omiša w folderze Regiony>Dalmacja>Omiš. Początkowo droga prowadzi pomiędzy ogromnymi skałami, stąd potrzeba jazdy przez parę tuneli. Rzeka leniwie toczy swoje wody i jest na wyciągnięcie ręki. Po sześciu kilometrach pierwszy postój w Kaštel Slanicy, restauracji, która swą nazwę zawdzięcza prowadzeniu tu w dawnych czasach handlu solą. To tutaj, w jednym ze swoich programów, Robert Makłowicz jadł żaby i ślimaki. No to i my postanowiliśmy zrobić to samo. Zostaliśmy jednak tylko przy żabach z „roštilja”. Były smaczne, tym bardziej, że jedliśmy je w idealnej scenerii. Restauracja, z licznymi tarasami, z bogatym wystrojem, położona jest bowiem nad samym brzegiem Cetiny. Przy odrobinie wyobraźni można by rzec, że przepływa przez nią. Wracając jeszcze do smaku żab to nasze odczucia, po ich zjedzeniu, były takie same, jak po zjedzeniu kurczaków tylko objętościowo, „trochę” mniejsze. Po kulinarnej przygodzie czas w dalszą drogę. Tyle tylko, że jeszcze dobrze nie ruszyliśmy, a tu kolejny „stop”,  kolejna restauracja „Radmanove Mlinici”. Nazwa pochodzi od rodziny Radman, która jest w posiadaniu młynów już od XIX wieku. Kiedyś były to młyny (szybki nurt rzeki pozwalał napędzać koła młyńskie), a dziś restauracja przyjmująca gości szczególnie tych, którzy kończą w tym miejscu przygodę z raftingiem. Większa część restauracji znajduje się na wolnym powietrzu, wokół której wystawiono wiele narzędzi i urządzeń (koła młyńskie) z dawnych czasów. Znajduje się tam również plac zabaw. Na nas nie wywarła (restauracja oczywiście, a nie plac zabaw) jednak większego wrażenia (bardziej podobał się nam Kaštil Slanica), stąd nie zatrzymujemy się długo i ruszamy w dalszą drogę. Trasa zmieniła się diametralnie. Najpierw mamy serpentynową wspinaczkę, a po paru kilometrach karkołomny zjazd,  też serpentynami, dostarczający nam zarówno adrenaliny jak i pięknych widoków, Dojeżdżamy do miejsca, z którego wyruszają uczestnicy wypraw raftingowych po swoją wodną przygodę. Kawałek dalej widzimy piękny most. To „Pavića most” liczący około 110 lat. Zniszczony zębem czasu, zaminowany podczas II wojny światowej, doczekał się wreszcie renowacji i dziś wygląda jak nowy. Jadąc w kierunku na Zadvarje, mijamy po drodze jedną z pięciu wodnych elektrowni na rzece Cetinie – HE Kraljevac. Jako, że Zadvarje położone jest na skale, przed nami kolejna wspinaczka serpentynami. To co jednak zobaczyliśmy z tarasów widokowych przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Z pierwszego tarasu, przy pomniku ukrzyżowanego Jezusa, przepiękny widok roztacza się na dolinę Cetiny osłoniętej skalnymi wzniesieniami, a patrząc bezpośrednio w dół, w całej okazałości, widać elektrownie Kraljevac ze swoimi dwoma ogromnymi rurami spustowymi. Kolejny taras widokowy oddalony jest od pierwszego o około 500 metrów. I tu kolejna porcja czegoś co zapiera dech w piersiach. To wodospady Gubavica. Woda rzeki przez miliony lat wyżłobiła potężny kanion i tam właśnie znajdują się te dwa wodospady, jeden mniejszy (7m), drugi większy (48m). Patrząc na to z góry odnosi się wrażenie kosmicznego krajobrazu. Na całe szczęście te piękne widoki są, najnormalniej w świeci, ziemskie. Obejrzawszy te wszystkie wspaniałości jedziemy dalej kierując się na Imotski. Więcej na temat rzeki Cetiny w folderze Regiony>Dalmacja>Rzeka Cetina i jej okolice. Po drodze mamy jednak jeszcze parę miejsc do zobaczenia, miejsc, które może nie są tak atrakcyjne i znane,  jak te znajdujące się na wybrzeżu, ale może dlatego godne uwagi. Mijamy Šestanovac, a w Cista Provo skręcamy na Lovreć i Kljenovac, by tam skręcić do kolejnej ciekawej miejscowości Lokvičici – osady położonej w pięknym terenie krasowym z paroma głębokimi jeziorkami, jak choćby: „Mamića jezero” zwane też przez miejscowych „Lokvičko”, którego głębokość dochodzi do 50 m, „Knezovića Jezero” ze stromymi ścianami czyniącymi go prawie niedostępnym z głębokością do około 40 m, czy „Galipovac jezero” z podobnymi parametrami co poprzednie tyle, że głębokość sięga 60 m. Kolejne jezioro możemy już dostrzec na własne oczy i prawie, że go dotknąć. Stojąc na tarasie widokowym, podziwiamy „Prolaško blato” – jezioro, na którym znajduje się wysepka „Manastir”. W okresie letnim, podczas upałów jezioro wysycha, tworząc dwa oddzielne jeziora: Prolaško blato i Krenica. Wystarczy jednak trochę jesiennych deszczy, a Krenica znika do następnej suszy. Sama nazwa (blato – błoto) wskazuje, że nie jest to typowe jezioro, a tylko tereny krasowe nisko położone zalewane przez wodę. Ma to wpływ na jego wielkość, która znacznie ulega zmianom. Małe w porze suchej, duże w porze deszczowej. Widok jest zachwycający tym bardziej, że możemy podziwiać nie tylko Prolaško blato, ale również Galipovac i znaczną część Imotskog Polja. Czas jednak ruszać dalej, bo przed nami Donji Proložac, a tam Zelena Katedrala zwaną też Lučicą. Ta nietypowa budowla to betonowa brama z dzwonem, ołtarz i dwa rzędy betonowych słupów, które wraz ze szpalerami stuletnich drzew tworzą trójnawową świątynię na wolnym powietrzu. Stojąc u bram tej świątyni można podziwiać kapitalne połączenie przyrody i architektury sakralnej.  Chwila zadumy w ciszy parku, kilkanaście zdjęć i „karawana idzie dalej”. Kolejnym celem jest niedaleki Imotski ze swoimi dwoma kolorowymi jeziorami: Modrom i Crvenom Jezerom. Te krasowe jeziorka swoje nazwy zawdzięczają, to pierwsze niebieskiemu kolorowi wody, a to drugie czerwonym skałom otaczającym jezioro (woda też ma kolor niebieski). Crveno jezero to najgłębsze jezioro krasowe w Europie. Jego głębokość to 250-300 m, więc z szybkich obliczeń wynika, że dno znajduje się poniżej poziomu morza. Widoki, zarówno nad jednym, jak i nad drugim, są godne podziwu. Aż nie chce się odchodzić. Wprawdzie poziom wody w jeziorach był niski, ale i tak było na co patrzeć. Robimy krótki spacer po mieście. Upał był jednak tak niesamowity, że nie dało się długo spacerować wśród starych zabudowań tego sympatycznego miasta. Ponadto pozostała nam do zobaczenia jeszcze jedna, kolorowa atrakcja, Zeleno Jezero, nieco oddalone od tych dwóch poprzednich. Trasa do niego prowadziła przez piękne, krasowe tereny. Kręta i wąska droga nie pozwalała za bardzo na podziwianie ukazujących się widoków. Dotyczyło to szczególnie mnie, prowadzącego samochód.  Na całe szczęście był aparat, to wieczorem i ja mogłem popatrzeć i podziwiać. Zeleno Jezero – to zbiornik retencyjny na rzece Rečina. Swój kolor zawdzięcza dużej ilości wapnia w wodzie. Do tego jeziora wpada również rzeka Vrbica. Tama jeziora wybudowana została w 1985 roku. Efektem tego zabiegu było zatopienie czterech wsi: Parlovi, Dujmovići, Gajići, Topalušići. W 2012 roku osuszono jezioro, odsłaniając pozostałości wiosek między innymi stary most i winnice. Objeżdżając w koło jezioro poruszamy się w niby tajemniczym świecie wody i okalających ją gór i wzniesień. Widoki są naprawdę piękne. Patrzymy na to z podziwem. Szkoda tylko, że nie możemy się wykąpać w tych zielonych wodach. Kąpiel jest niestety zabroniona. Zrobiwszy pętlę wokół kolorowych jezior, przyjeżdżamy ponownie do miasteczka Cista Provo, tym razem zatrzymując się w nim, by obejrzeć bogomilską nekropolię ze stećkami. Stećci (stećki) – to kamienie nagrobne, których nazwa pochodzi od słowa „stojećak”, czyli wskazujący pozycję pionową. To pozostałości po wyznawcach religii bogomilskiej, której wyznawcami, w dawnych czasach byli Bośniacy.  Crljevica Velika i Mala to dziś największa skupisko stećków w Chorwacji. Tam też zatrzymujemy się, by popatrzeć na kamienne bloki liczące nie rzadko 700 i więcej lat. Przy okazji oglądamy  także siedem średniowiecznych studni (bunari), które jeszcze w ubiegłym wieku używane były jako źródła pitnej wody. Z tego dawnego, pełnego legend i mitów świata, wracamy jednak do rzeczywistości. Więcej na temat Imotskoj Krajiny w folderze Regiony>Dalmacja> Imotska Krajina.
Jedziemy bocznymi drogami w kierunku miasta Blato na Cetini, podziwiając jednocześnie stan nawierzchni tych dróg. Powiem krótko: można im pozazdrościć. Jesteśmy jednak na urlopie, więc nie będziemy się denerwować, jako że oprócz stanu dróg możemy podziwiać piękne widoki, poruszając się cały czas wśród wzgórz. Dojeżdżając do Blato na Cetini ponownie jesteśmy nad brzegami rzeki Cetiny, od której rozpoczęła się nasza podróż. Wprawdzie rzeka zatacza takie obszerne półkole, a my jedziemy na skróty, przecinając niejako to zakole, niebawem jednak znowu się spotkamy w Omišu, do którego dojedziemy od strony gór. Wiemy, że zbliża się punkt kulminacyjny naszej wycieczki, z widokami jakie tylko w Chorwacji można obejrzeć. Mijamy kolejne miasteczka, osady i wioski, a widoki co raz piękniejsze. Wreszcie w miejscowości Gata ostro skręcamy w lewo na Omiš, by po krótkiej chwili zobaczyć widok zapierający dech w piersiach. Z jednej strony ukazują się nam nagie, wznoszące się wysoko, skały gór Mosor, a z drugiej strony, w dole, leniwie płynąca, rzeka Cetina. Widok nieziemski. Oprócz rzeki widać np. górę, na której znajduje się twierdza „Fortica”, a poniżej twierdza „Mirabela”, a pod nimi część miasta. Tuż pod nami znajduje się kolejna hydroelektrownia Zakučac. Na ten wspaniały widok oprócz nas patrzy jeszcze ktoś, kto ten piękny widok ma przed sobą cały czas. To Mila Gojsalić, bohaterska dziewczyna, która w 1530 roku, wysadziła turecki skład amunicji i w dowód uznania postawiono jej w tym zachwycającym miejscu pomnik. Pomimo, że widok jest naprawdę fantastyczny, a my stoimy i patrzymy jak urzeczeni, chcąc nie chcąc, musimy wrócić do rzeczywistości. Wszak czas płynie nieubłaganie i trzeba jechać dalej. Niechętnie, ale zjeżdżamy co raz niżej, by wreszcie w Omišu zrównać się z poziomem rzeki. Tym to sposobem dotarliśmy do miejsca, z którego rozpoczęliśmy naszą wyprawę po mniej znanych miejscach, ale jakże urokliwych. Teraz tylko jeszcze powrót do naszej „kwatery” i kolejny dzień prawie zakończony. Choć nie do końca, bo na balkonie jeszcze długo oglądaliśmy zrobione dziś zdjęcia popijając, jakże dobre chorwackie wino.
Kolejny dzień to czas na odpoczynek. Plażowanie i kąpiel w cieplutkim „Jadranie”. Nabieramy sił przed kolejnym dniem, kolejną wycieczką, tym razem, nad rzekę Krka.  Wielokrotnie byliśmy na wodospadach rzeki Krka, ale zawsze był to tylko, albo aż tylko „Skradinski Buk”. Niewątpliwie piękny, dostojny i niezwykle atrakcyjny. Nas jednak interesowało tym razem to co nad nim. Wprawdzie raz byliśmy, płynąc łódką, na Visovacu (urocza wysepka z klasztorem Franciszkanów) i przy Roškim Slapie (kolejny wodospad), ale dalej to już nic. I właśnie to „nic” mieliśmy zamiar zobaczyć. Trasa nasza prowadziła przez Prgomet, a dalej na Unešić i Radonić, by w Pakovo Selo skręcić na Visovac. Tym razem chcieliśmy zobaczyć wysepkę z lądu, a okazją do tego był taras w miejscowości Brištane, z którego rozciąga się niebotyczny widok.  By tam dojechać musimy jechać trasą,  podczas pokonywania której nasz zachwyt nie miał końca. Szczególnie dojeżdżając  do rzeki Čikoli zaczynamy „achować” i „ochować”. Wijąca się droga wśród skał doprowadza nas do rzeki, której koryto, na co patrzymy z nieukrywanym zdumieniem, jest wyschnięte. Czyli, że jest most, jest napis Čikola, tylko rzeki nie ma. To pewnie przez te upały brakło wody w rzece. My jednak nie mamy czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo roztaczające się wokół nas góry są niesamowicie piękne. Nie są to może najwyższe góry, są jednak górami wapiennymi, a to powoduje, że tworzą niesamowite formy i kształty. Na dodatek mienią się różnorodną barwą, w zależności od składu chemicznego, potęgując w ten sposób swoje piękno i urok. Efektem tych zachwytów są częste postoje, podczas których wykonujemy bezliku zdjęć. Docieramy wreszcie na taras widokowy, z którego możemy podziwiać widok jaki trudno sobie wyobrazić nie będąc tam na miejscu. Nie musimy zjeżdżać na sam brzeg jeziora, bo to na co patrzymy z góry w zupełności nam wystarczy. Zadowolony wydaje się też być ostatni (po krwi) chorwacki król Petar Svačić (1093-1097), który dumnie patrzy na ten widok ze swojego tronu. Robimy nawrót i jedziemy do Roškog Slapa, pierwszego wodospadu, który mamy po drodze. Jako, że rzeka Krka w większości płynie wśród skał i w wydrążonych przez siebie kanionach, widoki towarzyszące nam są fantastyczne. Po przybyciu nad wodospad zostawiamy samochód i po kupieniu biletów idziemy na spacer. Roški slap (nazwa pochodzi od osady Rog, na której ślady natrafiono w okolicy), charakteryzuje się licznymi wodnymi kaskadami, zwanymi „Ogrlicami”, rozciągającymi się na długości 650 m, przy szerokości około 450 m. Główny wodospad liczący 15 m wysokości spada do Visovačkog jezera. Poruszając się po drewnianych kładkach podziwiamy piękno, jakie stworzyła natura. Dziesiątki kaskad i tysiące owadów, różnorakie rośliny wodne i trawy, szum wody i wydające specyficzny dźwięk cykady, a do tego „spadające wprost do rzeki skały” stwarzają niewyobrażalnie piękny widok, którego my, spacerując wśród tego wszystkiego, jesteśmy naocznymi świadkami. Coś niesamowitego. Trzeba dodać, że wszystkie te „cuda” możemy podziwiać w zupełnej ciszy, bez tłumu turystów i ich wrzasków. To robi przewagę nad, skądinąd pięknym wodospadem, jakim niewątpliwie jest „Sradinski Buk”. Po pełnym „cudów” spacerze jedziemy dalej, tym razem w kierunku miejscowości Kistanje, gdzie znajduje się „Monastir Krka” – duchowe centrum wszystkich chorwackich prawosławnych. Niestety tu też trzeba uiścić opłatę, ale co się nie robi dla „poznania świata”. Ten prastary monastyr kazała wybudować serbska księżna Jelena, siostra cara Dušana, a żona księcia chorwackiego Mladena II Šubića i poświęciła go świętemu archaniołowi Michaiłowi (sv. arhanđel Mihail) . Miało to miejsce w 1350 roku, ale całkowite zakończenie budowy dokonało się 50 lat później. W samym monastyrze mieszka siedmiu mnichów, ale w obok wybudowanym budynku mieszka kilkunastu uczniów. Mieliśmy okazję widzieć piękne wnętrza kościoła z cudownym ikonostasem, a także podziemne katakumby z kościami pochowanych tam mnichów. Nie można było fotografować tych świetności i świętości. Zdjęcia można było wykonywać jedynie na zewnątrz. Szkoda, trzeba było jednak uszanować panujące zwyczaje. Przez wieki, w monastyrze, nagromadzono wiele drogocennych artefaktów w postaci relikwii, ksiąg i rękopisów, które znajdują się w bibliotece monasterskiej i skarbcu. Nie są one jednak udostępniane turystom, dlatego dalsza część zwiedzania to spacer wokół monastyru, u podnóża którego płynie rzeka Krka. Tu również, wszędzie panuje wszechwładna cisza, która i po naszym wyjeździe pewnie tam została. Nie, żebym miał coś przeciw turystom, wszak w tym momencie sami nimi byliśmy, ale takie zwiedzanie i podziwianie świątyń, czy cudów natury w ciszy i spokoju ma też wielkie plusy. Po tych duchowych przeżyciach wracamy do głównej drogi, gdzie niedaleko miasteczka Kistanje znajdują się dwa stanowiska archeologiczne mówiące o tym, że w czasach rzymskich był tu obóz wojskowy, a w późniejszym czasie (po odejściu wojsk) zamieniony w miasto. Niestety z końcem V wieku Goci postarali się o to, by przestało ono w ogóle istnieć. Do dzisiaj pozostały tylko fragmenty amfiteatru i budynku pretorianów (charakterystyczny łuk), które nie omieszkaliśmy zobaczyć i „obfocić”. Z czasów zamierzchłych wracamy do teraźniejszości, co nie znaczy, że to co teraz chcemy zobaczyć nie ma związku z historią, a ściślej mówiąc z jednym z monarchów wielkiej Austrii. Otóż, by zobaczyć kolejny piękny wodospad, a właściwie dwa, o nazwie Manojlovački slap musimy do niego przejść ścieżką Franciszka Józefa I, który odwiedził to miejsce w 1875 roku. Stąd, na jego cześć, ścieżkę nazwano jego imieniem. Warto ją pokonać, bo widok jaki ukazał się naszym oczom był niesamowity. Wody spadają dwoma wodospadami  (przy czym jeden z nich liczy prawie 60 metrów), by dalej tworzyć kanion drążony, przez miliony lat, w wapiennych skałach. Przez dość długi czas siedzimy (są ławeczki), jak zauroczeni. Patrzymy i nic nie mówimy. Zresztą nie ma o czym mówić,  trzeba tylko podziwiać i słuchać. Podziwiać piękno dzikiej przyrody i słuchać szumu spadającej wody. Po jakimś czasie budzimy się z tego letargu i z wielkimi oporami wracamy do samochodu, by kontynuować naszą podróż. Nie da się jednak tak normalnie jechać, bo co chwile są takie widoki, że nie sposób przejechać obok nich obojętnie. Na dodatek utworzono tarasy widokowe, z których można patrzeć na całe piękno rzeki Krka. Podziwiamy więc jeszcze kolejno dwa wodospady: Brljan i Bilušića. Od tego momentu oddalamy się od rzeki Krka, bo kierujemy się w stronę miasta Drniš, stolicy chorwackiej szynki Pršut. Wyprzedzę teraz trochę fakty, bo chcę powiedzieć, co może wydawać się trochę dziwne i śmieszne, ale w mieście tym nie mogliśmy kupić tej, jakże wspaniałej, wędliny. Dokonaliśmy tego dopiero w Splicie. Miasto (Drniš oczywiście) położone nad rzeką Čikola (to ta sama na którą natrafiliśmy już wcześniej i była wyschnięta), składa się jakby z dwóch części: górnego miasta, gdzie wszystko się zaczęło, a dzisiaj znajdują się tam tylko ruiny twierdzy i istniejącego obecnie dolnego miasta. Jako, że upał panuje niemiłosierny, większość mieszkańców schowana jest w swoich domach. Turystów też za bardzo nie widać. Pozwala nam to wszystko spokojnie zwiedzać, oglądać i fotografować. Zarówno stare miasto (uff trochę trzeba było dreptać pod górkę) jak i tę współczesną część. W parku natrafiliśmy na piękną rzeźbę o nazwie „Vrelo života” (Źródło życia) dzieło najbardziej znanego chorwackiego rzeźbiarza Ivana Mestrovića. Tych rzeźb, będących jego dziełem, w Drnišu jest więcej i nie ma się czemu dziwić, bo w niedaleko położonych Otavicah, rodzinnej wsi artysty, jest grobowiec rodziny Mestrović, w którym artysta znalazł swoje miejsce spoczynku. Tam też byliśmy, ale to już był ostatni punkt programu. Wracamy do domu, znaczy się do apartamentu, by jeszcze zamoczyć umęczone ciała w ciepłej, ale orzeźwiającej morskiej wodzie Adriatyku. Jadąc, z przykrością odnotowujemy, że tak do końca ta ostatnia, bratobójcza wojna jeszcze się nie zakończyła.  W niektórych miejscach widzimy tablice ostrzegawcze i jakże przygnębiające z napisami: „Pazite mine” i „Ne prelazite, opasnost od mine” („Uwaga miny” i „Nie przechodzić groźba min”). Nam szczęśliwie udało się powrócić na kwaterę bezpiecznie i ochłodzić organizm od zewnątrz i od wewnątrz, wykorzystując do tego w pierwszym wypadku morską wodę, a w drugim, schłodzone do odpowiedniej temperatury piwo. Och jak było dobrze. Więcej na temat rzeki Krka w folderze Regiony>Dalmacja> Rzeka Krka i  jej okolice część II. 
Zgodnie z przyjętą zasadą kolejny dzień to kąpiele wodne, słoneczne i bez wycieczek. I to realizujemy. Choć prawdę mówiąc to nie tak do końca. Owszem do południa tak było, ale po południu, nie mogąc już wytrzymać na plaży, ruszyliśmy na podbój Splitu, choć słowo „podbój” użyte zostało trochę na wyrost. Byliśmy bowiem w Splicie wiele razy, ale dla nas jest on jak Mekka. Nie wyobrażamy sobie nie być w nim, kiedy jesteśmy w Chorwacji. To samo dotyczy Trogiru. Wynika to pewnie z naszego sentymentu do tych miast i miłych z nich wspomnień. Tym razem zostaliśmy trochę zaskoczeni, bo perystyl „odwiedził” sam cesarz Dioklecjan pozdrawiając wszystkich przebywających na nim turystów, a Ci zgodnie chórem, ku uciesze samego władcy, odpowiadali mu Ave Cesare. Przyznać trzeba, że obie strony bardzo dobrze się bawiły. Po obejrzeniu tej inscenizacji i spacerze po naszych ulubionych  miejscach wracamy do domu. Wszak jutro kolejna wycieczka, również poniekąd związana z wodą, bo drogi będą nas prowadziły wokół Vransko Jezera, największego chorwackiego jeziora. Wyjeżdżamy rano, by pierwszy postój urządzić już nad jeziorem, w miejscu, gdzie przekopano sztuczny kanał „Prosika” łączący jezioro z morzem. Tam rozpoczynają się tereny parku przyrody obejmującego część jeziora i terenów przylegających do niego, a także rezerwat ornitologiczny. Łącznie stanowi to 57 km2. W miejscu gdzie zatrzymaliśmy się utworzono miejsce do połowu ryb, których w jeziorze jest bez liku. Korzystają z tego nie tylko ludzie, ale i ptaki, które na zimę przylatuje na jezioro w ilości około 100 000. Z wieży widokowej obserwujemy jezioro, przybrzeżne szuwary i ptaki, które w licznych stadach pływają po jeziorze, od czasu do czasu wzbijając się w powietrze. No jest pięknie. Jedziemy dalej mając po prawej stronie jezioro, a po lewej Adriatyk. Jezioro to oddalone jest bowiem od morza pasem lądu o szerokości od 0,5 do 1,0 kilometra. Zanim jednak będziemy „objeżdżać” całe jezioro wstępujemy do miasteczka Pakoštane, małej miejscowości turystyczno-wypoczynkowej charakteryzującej się tym, że przed nią wystają z morza trzy małe wysepki, o których miejscowi mówią, że to trójka dzieci, która odeszła od rodzica, czyli miasteczka. Są to: Sv. Justina z kościółkiem, Veliki Školj z krzyżem i Babuljaš z zagajnikiem. Wyspy, są też określane jako wiara, nadzieja i miłość (vjera, ufanje, ljubav). Po krótkim spacerze, wypitej dobrej kawie (o zdjęciach też nie zapomniawszy), jedziemy dalej. W zachodnio - północnej części jeziora, znajduje się rezerwat ornitologiczny. Zatrzymujemy się tam i chodząc drewnianymi kładkami obserwujemy liczne ptactwo. Nigdy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to może być tak ciekawe zajęcie. Znowu straciliśmy poczucie czasu. W końcu nigdzie nam się nie śpieszy. Acha i jeszcze jedno. Wprawdzie pisałem o tym już wielokrotnie, ale muszę o tym wspomnieć i teraz. Błoga cisza i spokój znowu nam towarzyszą podczas tej wycieczki. Niby dobrze, że przyrodzie nikt nie zakłóca spokoju, ale z drugiej strony szkoda, że tak mało turystów chce poznawać tę inną Chorwację nie związaną z wybrzeżem, plażami i morzem. A ona (Chorwacja oczywiście) jest taka piękna. Dojeżdżamy do miejscowości Vrana, od której zresztą jezioro przyjęło nazwę. Za czasów rzymskich nosiło nazwę Aurana, ale czasy świetności przypadają zdecydowanie później, bo na średniowiecze, kiedy to Vrana staje się bardzo ważnym ośrodkiem zarówno władzy świeckiej i kościelnej. Potem panowali tu Turcy, po odejściu których miasto już nigdy nie powróciło do swoich czasów świetności. Dzisiaj w miasteczku pozostały tylko ruiny twierdzy (trudno do niej dotrzeć z uwagi na dużą ilość żmij) i niedawno odnowiony Maškovića Han. Budynek służący w czasach tureckich jako miejsce postoju podróżnych i karawan. Obejrzawszy to wszystko jedziemy dalej. Nie ujechaliśmy jednak zbyt daleko, gdy zauważyłem, i to przez przypadek, za zaroślami jakieś zrujnowane budowle. To co ujrzeliśmy po wyjściu z samochodu nie wywołało w nas radości i zachwytu, a tylko smutek i przygnębienie. Było to osiedle kilkunastu budynków zniszczonych podczas wojny serbsko-chorwackiej. Powiało grozą i nie ukrywam, że i trochę strachem. Przede wszystkim w obawie przed możliwymi niewybuchami. Ciekawość i chęć udokumentowania tego była jednak silniejsza. Budynki były prawie w całości zrujnowane i ostrzelane, a część z nich nadpalona. Na tle tych ruin rósł przepiękny krzak różowych oleandrów, w naszym rozumieniu, będący symbolem nowego życia. Symbolem tego, że pomimo wzajemnego mordowania się, niszczenia wszystkiego wokół siebie, to i tak, nawet na największych zgliszczach, życie pocznie budzić się na nowo. Zauważyliśmy też napis na jednym z murów: „Ustaše”. Można z tego było wywnioskować dwie rzeczy, że albo zrobili to Serbowie w 1991roku, tworzący wtedy Republikę Serbską Krajiny i wypędzając wszystkich Chorwatów. Napis „Ustaše” mógłby wtedy świadczyć, że w domach tych mieszkali Chorwaci, nazywani tak przez Serbów. Drugie wyjaśnienie wiąże się z akcją „Oluja”, którą przeprowadzili Chorwaci w 1995 roku, wypędzając z tych terenów wszystkich Serbów. W zemście Serbowie mogli wymalować  ten napis, by przekazać informację, że dokonali tego Chorwaci. Nie dowiedzieliśmy się tego nigdzie. Po smutku i przygnębieniu pokazało się słońce. Ono zresztą było cały czas, ale przez chwilę nie zauważaliśmy go. Dojechaliśmy na wzgórze „Kamenjak”, a tam już tylko piękno i finezja. Widok, jak z obrazka, na całe Vransko Jezero i Jadran, ze swoimi licznymi wyspami. Jak na dłoni mieliśmy Murter, Pašman i prawie cały archipelag wysp Kornati. Widok bajeczny. Na wzgórzu znajduje się też kapliczka, do której prowadzi droga krzyżowa. Kościółek powstał po ostatniej, bratobójczej wojnie w miejscu, gdzie podczas II wojny światowej zakopano ciała 38 partyzantów. Obejrzeliśmy wnętrze, ale przyznam szczerze, że bardziej nas interesował widok rozpościerający się wokół nas, na zewnątrz. Powiem krótko: „Tam trzeba być osobiście”. Żadne opisy czy zdjęcia nie oddadzą tego co się widzi, a widzi się wiele i pięknie. Prawie, że siłą odrywamy oczy od tych widoków. Przecież trzeba jechać dalej. Przed nami jeszcze wiele atrakcji. Zjeżdżając z Kamenjaka podziwiamy widoki na tę stronę lądową, równie piękne. Okrążamy całe jezioro mijając po drodze półwysep Babin Škoj, a pętlę zamykamy dojazdem do Jadranskiej magistrali, drogi ciągnącej się wzdłuż całego chorwackiego wybrzeża. Kolejnym naszym celem jest małe miasteczko Pirovac i nie co większe Vodice. Trzeba jasno powiedzieć obie te miejscowości zrobiły na nas dobre wrażenie. Każda z innych powodów, ale jednak dobre. Pirovac zachwycił nas piękną starówką, ale też i plażami, pomimo, że w czasie naszego pobytu, pełno na nich było turystów. Do spaceru wybraliśmy „bezludną” starówkę z wieloma ciekawymi zabytkowymi budowlami, których „fundatorami” była w wielu przypadkach pirovacka rodzina Draganić–Vrančić. To również ich staraniem wybudowany został gotycki kościół św. Jerzego (sv. Juraj), obecnie reprezentujący styl barokowy. Nie powiem przyjemny był ten spacer wąskimi uliczkami z małomiasteczkowym klimatem. Więcej na temat Vranskog Jezera w folderze Regiony>Dalmacja> Vransko Jezero i okolice. 
Kolejne miasto – Vodice – można śmiało określić już kurortem turystyczno wypoczynkowym. Marina na 400 jachtów, liczne plaże, hotele, apartamenty i pozostała infrastruktura, czynią dziś z Vodic bardzo ważne miejsce na turystycznej mapie chorwackiego wybrzeża. Jest i starówka, wszak tereny te były zamieszkiwane już przez Ilirów i Rzymian, a także przez pierwszych Chorwatów. Obecną nazwę, zmieniającą się zresztą w historii wielokrotnie, miasto zawdzięcza występowaniu, zarówno w samych Vodicach, jak i w okolicy dużej ilości wody. Tym razem spacer po mieście trwa znacznie dłużej. Raz ze względu, na to że Vodice są większe, a dwa, mają więcej sklepów. Nie będę mówił kto mnie po nich ciągnął. Faktem jest, że nie można żyć tylko zabytkami, a i jakieś „suweniry” też trzeba było kupić. Zapewniam, że Vodice nadają się do tego wyśmienicie. Wychodzę z założenia, że kompromis potrzebny jest w wielu wypadkach i w Vodicach doszedłem do wniosku, że przyszła na niego pora. Za to były fantastyczne lody. Takie duże, smaczne, Chorwackie. Naprzeciw miasta znajduje się wyspa Prvić znana przede wszystkim z tego, że podczas zawieruchy tureckiej na Bałkanach, mieszkał na niej Faust Vrančić (1551-1617). To jeden z największych chorwackich uczonych, twórca pierwszego drukowanego słownika chorwackiego, a przede wszystkim protoplasta spadochronu. Z nieukrywaną radością „szwendamy” się uliczkami miasta ciesząc się, że możemy być jednymi z wielu turystów podziwiających ten piękny kurort. Z jednej strony nie pozbawiona uroku starówka, a z drugiej nowe zabudowania ze sklepami, galeriami i licznymi restauracjami mającymi zadowolić wszystkie zachcianki turystów. W połączeniu z nowoczesną mariną, myślę, że Vodicom udaje się to doskonale. Więcej na temat Vodic w folderze Regiony>Dalmacja>Vodice. 
W pełni usatysfakcjonowani wyruszamy w dalszą drogę. Tym razem celem naszym jest Tvrđava sv. Nikola (Twierdza św. Mikołaja) w Šibeniku. Wielokrotnie byliśmy w tym mieście, ale nigdy na tej twierdzy. Pewnie dlatego, że znajduje się ona na uboczu, na wysepce Luljevac u wejścia do kanału sv. Ante (św.Antoni) prowadzącego do portu w Šibeniku. Jadąc tam trochę mi się drogi „pokićkały” i wjechałem w nie tę co trzeba. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Mogliśmy zobaczyć piękną panoramę miasta z drugiej strony zatoki. Nawrót i jeszcze tylko parę kilometrów i jesteśmy przy twierdzy. Żeby do niej dotrzeć trzeba jednak najpierw przejść kładkami na wysepkę Školpica, a dopiero potem przeskakując z kamienia na kamień jest się przy twierdzy. Pozostaje już tylko pokonać mur obronny i twierdza zdobyta. To co zobaczyliśmy przeszło nasze oczekiwania. Ta, wydawałoby się niepozorna budowla, okazała się potężną twierdzą z grubymi murami i przepastnymi podziemiami. Naprawdę robi ogromne wrażenie. Przynajmniej na nas. Celem tej trójkątnej twierdzy wybudowanej w 1553 roku, było bronienie miasta przed flotą turecką. Nigdy jednak nie spełniła powierzonego jej zadania. Anegdota mówi, że jedyna próby obrony miała miejsce, podczas ostrzelania hiszpańskiego okrętu, stojącego w pobliżu wyspy Zlarin. Kula, która została wystrzelona spadła zaledwie kilka metrów od twierdzy, a drewniana laweta armaty się rozleciała. Pocieszeniem był fakt, że twierdza od strony morza wyglądała potężnie i groźnie, nikt więc nie odważył się do niej zbliżyć. Trochę zajmuje nam czasu dotarcie do wszystkich zakamarów i spenetrowania interesujących miejsc. Doszliśmy do wniosku, że przydałaby się twierdzy mała renowacja i żeby ktoś jej pilnował, bo za niedługo turyści (przykro to mówić, ale nie należy tego uogólniać) zdewastują ją zupełnie. Z murów można podziwiać, we wszystkie strony świata, piękne widoki i to nawet przy jej trójkątnym kształcie (ciekawe). Wracając tą samą drogą moczymy nogi w Adriatyku, bo upał ani myślał zelżeć. Więcej na temat Twierdzy św. Mikołaja w folderze Regiony>Dalmacja>Šibenik.
Wracając już, „Jadranską Magistralą”, do domu chcieliśmy jeszcze „zahaczyć” o ciekawą małą wysepkę Krapanj, ale niestety było zbyt późno, a nasze zmęczenie też dawało już o sobie znać. Wysepka o tyle ciekawa, że jest to najmniejsza, zabudowana wyspa chorwacka z dwustoma mieszkańcami. Mieszkańcy słyną z tego, że od wieków trudnią się wydobywaniem z dna morskiego gąbek. Dziś, przy nowoczesnym sprzęcie do nurkowania to nie jest trudne, ale w dawnych czasach, kiedy nurek nie posiadał żadnego aparatu, był to naprawdę niebezpieczny zawód pochłaniający wiele ofiar śmiertelnych. Ale o tym to już: Więcej na temat wyspy Krapanj w folderze Regiony>Dalmacja>Wyspa Krapanj.
Wracamy późnym wieczorem „na chatę”. Kolacja w Zule, lampka wina na balkonie i w pełni zasłużone, po ciężkim dniu, spanie. Rano, wiemy, że słońce jak grzało tak grzeje. A my na plażę. Tym razem na dobrze już nam znaną „Stari Trogir”. Pakujemy  zapasy picia i jedzenia (dobrze, że mamy lodówkę turystyczną, napoje będą chłodne). Jeszcze tylko karkołomny zjazd i plaża nasza. Dosłownie i w przenośni. Zero ludzi, dopiero później trochę się „tego” zjawiło. Dowód, że plaża co raz bardziej staje się popularna wśród turystów. Trzeba chyba będzie poszukać coś nowego. Nie narzekamy, bo woda jest idealna, piaseczek miękki, a humory nam dopisują. Jak zwykle zresztą. Do tego ten niepowtarzalny koloryt morza i te widoki. Żyć i nie umierać. Cały dzień tam siedzimy pławiąc się promieniach słońca i ciepłej wodzie. Jest bosko. Wrócić jednak też trzeba. Opóźniamy ten moment do maksimum, bo wiemy, że w tym roku to już tam nie będziemy. Wszak zostały nam jeszcze tylko dwa dni. Jutrzejszy musimy poświęcić na pożegnania ze znajomymi, drobne zakupy i chcemy z bliska przyjrzeć się  lotniskowi Kaštela – Split, co zresztą nam się udaje. A wieczorem ostatnia kolacja. Następnego dnia to już droga powrotna do kraju. Jedziemy najpierw starą drogą, bo chcemy u naszej dobrej znajomej w Gornjim Babim Potoku, koło Plitwickich Jezior, kupić wyśmienite sery krowie, owcze i kozie. Równie wyśmienite są też różnego rodzaju „naleweczki” na bazie „pravej” śliwowicy i cały szereg miodów. Zrobiwszy, za ostatnie kuny, zakupy już bez przeszkód i problemów wracamy do domu. Po raz kolejny spędziliśmy wspaniałe wczasy poznając wiele nowych miejsc i miejscowości i po raz kolejny przekonując się, że Chorwacja jest piękna. Teraz czas na wspomnienia, przegląd zdjęć i planowanie przyszłorocznych wczasów. Gdzie? Oczywiście w Chorwacji.