You are hereRelacje z podróży / Chorwacja 2021 rok na przekór pandemii.

Chorwacja 2021 rok na przekór pandemii.


By admin - Posted on 19 kwiecień 2022

                                               

Rok 2021 nie zapowiadał się nic lepiej od 2020 roku. Pandemia nadal trwała. Obostrzenia, testy, szczepionki, paszporty covidowe, to wszystko nie sprzyjało podróżowaniu po świecie. Zwłaszcza temu masowemu, samolotami, czy autobusami. Panował strach, przed zarażeniem i problemami granicznymi. Jedyne co było pewne to niepewność. Puszczą, czy nie. Wprawdzie w sezonie nastąpiły pewne poluzowania, ale te sprzyjały raczej indywidualnym wyjazdom samochodowym. Wyjazdów gdzie potrzebny był pilot wycieczek w dalszym ciągu było jak na lekarstwo. A te co były to ich pilotami byli młodzi ludzie, a nie taki wapniak jak ja. Wobec takiej sytuacji postanowiliśmy z żoną, że zrobimy sobie tygodniowy wypad do Chorwacji. Padło na wyspę Rab. Ja byłem tam wielokrotnie, ale żona jeszcze ani  razu. Był czerwiec, dni długie i ciepłe, żeby nie rzec, że upalne. Co dla mnie było niespotykane, bo co byłem na Rabie to albo padało, albo było zimno. Wyjazd miał charakter li tylko wypoczynkowy, co nie znaczy, że nie pojeździliśmy trochę po wyspie. Ale po kolei. Decyzja była spontaniczna to i wyjazd był taki. Jedziemy do Loparu. Zadzwoniłem do znajomego, załatwił apartament i było po sprawie. Droga przebiegła w zasadzie bez problemu, więc ją pominę. Powiem tylko to, że podczas przeprawy promowej na wyspę zawsze widok Rabu mnie zachwyca. Takie samo odczucie zauważyłem u żony. Nagie skały osmagane wiatrem i słońcem są jak krajobraz po bitwie. Tylko gdzieniegdzie kamienne murki świadczą, że wyspa jest zamieszkała. Wnętrze wyspy to już inna bajka. Pełno w niej zieleni, lasów i pól. Gajów oliwnych, winnej latorośli i poletek warzywnych. To wszystko dzieje się za sprawą wzgórz Kamenjak, które niejako chronią wnętrze przed silnymi wiatrami, zwłaszcza „bury” silnie wiejącego wiatru z pobliskich gór Velebit. Dotarliśmy na miejsce późnym popołudniem, czasu starczyło więc na rozpakowanie się, krótki rekonesans, kolację i rozmowę ze znajomym od apartamentu. Rano, patrzymy, pogoda jak dzwon. No to mogła być tylko jedna decyzja: dzisiaj plaża. Wyspa Rab to trochę taka nietypowa chorwacka wyspa jeżeli chodzi o plaże. Większość nich jest piaszczysta, co jest raczej ewenementem wybrzeża chorwackiego. Szczególnie jest to widoczne na półwyspie Lopar, który nie posiada innych plaż jak piaszczyste i to z piaskiem niemal dorównującym piaskowi polskich plaż. Tylko nieliczne są plażami jak ja to nazywam ucywilizowanymi, czyli z pełnym zapleczem wodno-turystyczno-gastronomicznym, nie wykluczając przy tym placów zabaw dla dzieci. Co w tym wypadku nie jest bez znaczenia, a to za sprawą przyjeżdżających tam rodzin z dziećmi. Piasek, ach ten piasek. Prawdę powiedziawszy wolę wybrzeże skalne, żwirowe lub kamienne. Przynajmniej piasek nie wchodzi wszędzie. Do większości plaż, tych „dzikich” można dostać się tylko na własnych nogach i to po pokonaniu paruset metrów. Oprócz tego najważniejszego, czyli nieskazitelnego piękna, dzikości i wszechobecnie panującej ciszy, niema nic. Czyli jak chce się tam spędzić cały dzień to trzeba z sobą zabrać sprzęt  turystyczny, picie i to dużo, bo przy upale jest ono niezbędne, no i ewentualnie jedzenie. Na restauracje, kawiarnie czy inne lokale gastronomiczne bym raczej nie liczył. Można natomiast liczyć na doskonały odpoczynek z samym sobą, ewentualnie z książką. Wokół tylko piękna przyroda, piasek, szum morza i spokój. My nie odważyliśmy się aż na takie „poświęcenie”, ale trochę pospacerowaliśmy do tych plaż, między innymi na plaże „Ciganka”, „Sahara”, czy „Luria”. Jednak naszą podstawową plażą była „Livaćina”, należąca do tych „ucywilizowanych”. Oprócz leżaków i parasoli przeciwsłonecznych mieliśmy ,w zasięgu wzroku, knajpkę, w której zawsze mogliśmy się czegoś napić, czy coś zjeść. Nie musieliśmy nic nosić, co nam bardzo pasowało bo jesteśmy raczej wygodniccy. Oczywiście nasz pobyt nie ograniczył się tylko do plażowania. Trochę też pobuszowaliśmy po wyspie, głównie samochodem, bo na piesze wycieczki za bardzo grzało. Byliśmy na pagórkowatym i zalesionym półwyspie „Kampor”, z miejscowością Suha Punta, w Supetarskiej Dradze, miejscowości z wieloma apartamentami i mariną dla jachtów. Zresztą tych miejscowości na wyspie jest wiele, niewielkich liczących po kilkadziesiąt, co najwyżej kilkaset mieszkańców, ale oferujących pełną ofertę usług turystycznych. Natomiast istną perełką wyspy Rab jest stolica i główne jej miasto, miasto Rab. Być na Rabie i nie być w mieście Rab to tak jakby być we Włoszech i nie być w Rzymie. To średniowieczne miasto, za czasów antycznych zwane Arbą (iliryjskie słowo „arb” znaczy „zalesiony”, „ciemny”) usytuowane jest na półwyspie pomiędzy miejskim portem, a zatoką św. Eufemii (sv. Fumije). Mógłbym w tym miejscu kontynuować opis miasta, ale ja to już zrobiłem w poprzedniej relacji i do niej wszystkich odsyłam (Regiony > Kvarner > Wyspa Rab). Na tych wojażach po wyspie i plażowaniu czas szybko mijał. Nawet nie spostrzegliśmy, a tu trzeba było wracać. Za nim to jednak uczyniliśmy to opowiem o jednym naszym pobycie w restauracji. Nic ,być może, nie było w tym ciekawego, bo ileż to razy człowiek był w restauracji, ale ta była wyjątkowa. Podczas naszego pobytu na Rabie odbywały się, przeniesione z 2020 roku, Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Uczestniczyła w nich również Chorwacja grając w grupie z Anglią, Czechami i Szkocją. Poszliśmy do restauracji , by razem z Chorwatami kibicować ich drużynie i poczuć atmosferę panującą podczas meczu. I nie zawiedliśmy się. Na dzień dobry, właściciel wręczył nam koszulki w barwach chorwackich, które musieliśmy założyć na siebie. Wszyscy tak odziani patrzyliśmy w telewizor i głośno kibicowali. Mecz był o ile pamiętam z Czechami i nawet początkowe niepowodzenie (Czesi prowadzili 1:0) nie zmieniło wiary Chorwatów w swoją drużynę i dalej ekspresyjnie „nawijali” ( nawijati – kibicować) za swoimi ulubieńcami. W przerwie właściciel restauracji poczęstował wszystkich drinkiem za zdrowie piłkarzy, za co oni mu się odwdzięczyli, bo zaraz po przerwie zdobyli gola. Mecz zakończył się remisem, ale to i tak Chorwatom nie przeszkodziło to w dobrej zabawie, nam zresztą też. Pełni wrażeń i szczęścia  wróciliśmy na kwaterę ciesząc się szczęściem miejscowych. Niestety, po tym pięknym wydarzeniu już wkrótce musieliśmy wyjechać, także resztę mistrzostw obejrzałem już w domu. Nie bardzo chciało się nam wracać. Pogoda w dalszym ciągu była wspaniała, morze ciepłe, jedzenie dobre. Czegóż trzeba było więcej. No, ale cóż jak „trza to trza”. Wracając zboczyliśmy trochę z głównej drogi, by u zaprzyjaźnionej Pani zakupić trochę serów, miodu, i coś mocniejszego do posmakowania. Wracając zdawaliśmy sobie sprawę, że to nas pierwszy i zarazem ostatni wyjazd w tym roku do Chorwacji. Powrót więc tym bardziej był smutny. Okazało się jednak, że nie był to jedyny wyjazd do Chorwacji. Czas i życie okazały się dla nas łaskawsze pozwalając nam zawitać w tym pięknym kraju, mojej żonie, jeszcze jeden raz, a mnie aż dwukrotnie. 

A było to tak. Kiedy siedziałem w domu już całkiem zrezygnowany bo kolejne wyjazdy odpadały, zadzwonił znajomy, że potrzebuje rezydenta w Chorwacji końcem sierpnia i cały wrzesień. Na taką wieść gęba mi się uśmiechnęła od ucha do ucha. A jak się okazało, że znalazłaby się też praca dla mojej żony to już radość nasza nie miała granic. Uzgodniliśmy co i jak, załatwiliśmy sobie urlopy i hajda do Chorwacji, a dokładniej do Drvenika. To jedna z miejscowości Riwiery Makarskiej, ważna o tyle, że kursuje stamtąd prom na linii Drvenik – Sućuraj (wyspa Hvar) – Drvenik. Miejscowość składa się z dwóch części Donji i Gornji Drvenik i to właśnie z tego Donjego pływa prom. Tak w ogóle to wioska do 1962 roku znajdowała się u podnóża gór. Niestety, trzęsienie ziemi niemal całkowicie zniszczyło wioskę. Wtedy Państwo Chorwackie dało poszkodowanym ziemię nad brzegiem morza w miejscu gdzie dziś rozkwitła jedna z turystycznych miejscowości Makarskiej Riwiery. Nad Drvenikiem górują szczyty pod nazwą „Drvenicke Stine, a pod nimi jest stara wioska (Stare Selo) i stary kościółek z XIV wieku, do których można dotrzeć. Niedaleko jest również, dziś punkt widokowy, a dawniej twierdza obronna, „Gradina”. Jak wieść niesie pod koniec XVII wieku oblegali ją Turcy, a broniły ją same kobiety (mężczyźni toczyli walki z Turkami na innych frontach). Broniły się bardzo dzielnie i dopiero kiedy Turcy zorientowali się, że walczą z niewiastami, przypuścili szturm zdobywając z wielkim trudem to wzgórze. Kto nie ma ochoty drapać się tak wysoko, może przespacerować się na znacznie niżej położony punkt pod nazwą „Vidikovac Kremnik” umożliwiający nacieszyć oczy przepięknym widokiem na całą okolicę. Drvenik to idealne miejsce, z którego można robić różne wypady. Jak choćby na pobliski Hvar, Półwysep Pelješac, czy wreszcie na najwyższy szczyt chorwackiego wybrzeża „Sv. Jure” (1762 m n. p. m.) masywu górskiego Biokovo. Tym bardziej, że nie dawno u jego podnóża otworzono nową atrakcję turystyczną, szklany taras widokowy (stakleni vidikovać) potocznie zwany sky walk. I zapewniam, że nie trzeba robić żadnych wypraw wspinaczkowych, bo na sam szczyt prowadzi droga umożliwiająca wyjechać tam autem. Wprawdzie adrenalina w żyłach buzuje, ale widoki są takie, że szczęka opada. Odległości nie powalają, więc można sobie zrobić również wycieczki do Splitu, czy Trogiru, a w drugą stronę do Dubrownika, Mostaru, czy  Međugorje. Nie był to wyjazd rekreacyjny, a wyjazd do pracy i to pracy z ludźmi ale i tak cieszyliśmy się, że możemy tam być i delektować się piękną pogodą, ciepłym morzem i tym fantastycznym widokiem na góry Velebitu. W takich warunkach każdy problem wydawał być się błahym. Czas szybko mijał i dzień powrotu był co raz bliższy. Wiedzieliśmy, że żal nam będzie wyjeżdżać, ale niestety czasu nie da się zatrzymać, a tym bardziej cofnąć. I tu niespodziewanie kolejny telefon: potrzebny pilot wycieczki na wyjazd na Istrię. Tym razem dotyczyło to już tylko mnie. Z jednej strony bardzo się cieszyłem ale z drugiej żal mi było żony, że ona już nie będzie mogła ze mną jechać. No ale cóż, tak to już jest. Tym razem wyjazd był do Poreča do kompleksu rekreacyjno – hotelowego „Plava Laguna” do hotelu „Delfin”. To była baza wypadowa skąd robiliśmy wycieczki do najciekawszych zakątków Istrii. I muszę przyznać, że podobało mi się tam. Hotele usytuowane wśród zieleni, blisko morza, ścieżki rowerowe, boiska wszelkiej maści, korty, restauracje i kawiarnie. Na dodatek kolejka kursująca między Plavą laguną, a Porečem. Żyć nie umierać. 
Wypady robiliśmy do tych najważniejszych i najciekawszych miejsc Istrii. Byliśmy w Puli mogąc podziwiać ponadczasowe Koloseum, przez Chorwatów zwane Amfiteatrem. I pomyśleć, że w rzymskich czasach, w obecności 20 000 osób, odbywały się w nim walki gladiatorów również z dzikimi zwierzętami. A o życiu gladiatora decydował kciuk jakiegoś władcy. Uniesiony w górę dawał życie, opuszczony w dół śmierć. Takie to były czasy. W Poreču podziwialiśmy Bazylikę św. Eufrazjusza z bizantyjskimi freskami, które od 14 wieków zachwycają swoim pięknem. W Rovinju urzekła nas piękna starówka z monumentalną katedrą św. Eufemii i stojąca koło niej wysoka kampanila. Był też w programie i Vrsar, małe miasteczko usytuowane na nadbrzeżnym wzniesieniu. Pozwalało nam to zachwycać się przepięknymi widokami na pobliskie wysepki i znajdujący się u podnóża port. Mogliśmy również usiąść przy pomniku Casanovy, który do tego miasteczka przyjeżdżał na swoje damskie podboje. I jeszcze jedno. W Vrsarze znajduje się jedna z największych i najstarszych plaż nudystycznych w Europie. To Koversada założona w 1961 roku. Vrsar jak i Kanał Limski mogliśmy obejrzeć podczas wycieczki statkiem na tzw. Fish Pickniku, podczas którego zjadaliśmy się pyszną rybką popijaną równie dobrym winem. W środku Istrii zwiedziliśmy dwa przecudnej urody miasteczka: Motovun i Grožnjan wybudowane, w celach obronnych na wzniesieniach. Były to też miasta kontrolujące szlaki lądowe jak i wodne (rzeka Mirna) prowadzące na wybrzeże. Motovun to dzisiaj niekwestionowana stolica trufli, które w miejscowych restauracjach podawane są na wszelkie rodzaje. My mieliśmy przyjemność je jeść ze specjalnym makaronem w sosie beszamelowym i popijaliśmy doskonałym winem czerwonym „Teran”. Dla uzupełnienia wiadomości dodam, że najlepsze białe wino to istryjska „Malvazija”. Miasteczko Grožnjan słynie z kolei słynie z licznych galerii artystycznych, które można spotkać praktycznie na każdej uliczce. A uliczki zarówno w jednym, jak i drugim miasteczku są tak piękne, że mogą uchodzić za odrębne dzieła sztuki. 
Delektując się tym co oglądaliśmy, ciesząc się słońcem i pomimo późnej pory, ciepłym morzem, czas nieubłaganie biegł nie chcąc się nijak zatrzymać. I ani się nie obejrzeliśmy, jak nadszedł czas odjazdu. Ze smutkiem, żegnaliśmy piękną Istrię. Wiedziałem, że dla mnie to już na pewno ostatni wyjazd do mojej ukochanej Chorwacji, przynajmniej jak chodziło o 2021 rok. Przyznam jednak, że i tak byłem zadowolony, bo po bez wyjazdowym 2020 roku, to ten by rewelacyjny. Tydzień w czerwcu, pół sierpnia i prawie cały wrzesień. Tego się nie spodziewałem. Więcej takich niespodzianek. Co będzie w 2022 roku trudno powiedzieć, bo oprócz pandemii, doszła jeszcze wojna na Ukrainie. Nie wiem do czego ludzkość zmierza, chyba do samounicestwienia. Póki co, to jednak żyję nadzieją, że i kolejny rok nie poskąpi mi pobytu w Chorwacji. Do zobaczenia więc na trasach adriatyckiego wybrzeża.